Żenada w polskich szkołach jest skutkiem nałożenia się różnych działań i różnych emocji, ale bezpośrednimi sprawcami kłopotów tegorocznych maturzystów i gimnazjalistów są policjanci. Ponieważ w dzisiejszym jazgocie życia publicznego nikt już nie pamięta niczego, co było dawniej niż przedwczoraj, na wszelki wypadek przypomnę: policjanci tuż przed obchodami stulecia odzyskania niepodległości, dzięki wybraniu właściwego momentu zdołali skutecznie chwycić rząd za gardło, przydusić i wydusić podwyżki. Trwała wtedy niepewność co do Marszu Niepodległości i wojna nerwów podkręcana przez „totalną opozycję” oraz jej media, wręcz otwarcie zanoszących modły do Tego, w którego nie wierzą, żeby doszło do jakichś „faszystowskich” ekscesów i zamieszek. Gdy w takiej sytuacji policjanci masowo zaczęli się przenosić na lewe zwolnienia lekarskie, rząd pękł, sypnął kasą – i ofiary epidemii „psiej grypy” cudownie z dnia na dzień ozdrowiały.

Był to wzorcowy sukces, budujący etos – jak swego czasu pozwoliłem sobie to nazwać – „Polski samoobronnej”. Chodzi o sposób myślenia o państwie i wpisanej do jego konstytucji zasadzie „sprawiedliwości społecznej”, tkwiący korzeniami w mentalności pańszczyźnianych fornali. Opisałem swego czasu tę mentalność jako „polactwo” w książce pod takim właśnie tytułem (wciąż do nabycia, bo też po kilkunastu latach nic nie straciła na aktualności); w skrócie, można oddać go słowami poety Brylla: trzeba „swoje ucapić!”. Policjanci akcję „ucapiania” wykonali wzorcowo: wybrali odpowiedni moment, przydusili z całą bezwzględnością, czniając ewentualne konsekwencje dla państwa czy „porządku publicznego”, i wydusili.

Nauczyciele, grożąc sparaliżowaniem egzaminów, a teraz, gdy egzaminy mimo wszystko się udały, pozbawieniem uczniów promocji, niedopuszczaniem ich do matury, niewypisywaniem świadectw etc. mieli nadzieję ten numer powtórzyć. Zwłaszcza od chwili, gdy PiS ogłosił swoją „piątkę Kaczyńskiego”. To był sygnał: władza rozdaje kasę, jak nie „ucapimy” teraz, rozda wszystko innym. W wypowiedziach związkowców i strajkujących, jeśli otrząsnąć je z propagandowych frazesów, jest to stały wątek: to jest ten moment, jak nie teraz, to dopiero za kilka lat.

Tego rodzaju emocje, nawet najsilniejsze, same w sobie jednak jeszcze do strajku na tę skalę nie wystarczały. Trzeba je organizować – na tym zresztą zasadza się „sprawiedliwość społeczna”, czyli ten swoisty darwinizm państwa socjalistycznego, na mocy którego redystrybuowane przez władzę pieniądze trafiają… nie, bynajmniej nie do „najbardziej potrzebujących”, tylko do tzw. „silnych branż”. A silne są te, które mają tzw. przełożenie na politykę i są w stanie narobić władzy kłopotów.

Tyle, że organizujący środowiskowe „ucapianie” Związek Nauczycielstwa Platformy Obywatelskiej (bo prób wmawiania, że p. Broniarz i jego kompania są apolityczni nie da się traktować poważnie) miał jeszcze inne wyrachowanie. Narastającą wśród nauczycieli gotowość „upomnienia się o swoje” postanowił połączyć z politycznymi interesami „totalnej opozycji”, która od dawna już próbuje „wyłączyć państwo PiS” w drodze serii buntów „branżowych”.

ZNPO, strasząc zablokowaniem egzaminów (strajkujące nauczycielstwo do szału doprowadza używana przez władze fraza, że „wzięli uczniów na zakładników”, ale ta wściekłość wynika z faktu, że tak właśnie zrobili i nie da się temu w uczciwy sposób zaprzeczyć), postawiło więc celowo warunki zaporowe, nie do spełnienia. Tysiąc złotych na głowę do podstawy wynagrodzenia (od której naliczane są procentowo dodatki – czyli tak naprawdę ok 1500 pln dla każdego z ok. 700 tysięcy „gogów”), i to z wyrównaniem od stycznia 2019, daje kwotę, która położyłaby każdy budżet.

Wydawało się to inspiratorom całej akcji bardzo sprytną pułapką na rząd. Kiedy PiS, chwycony za gardło perspektywą zablokowania całych kilku roczników, wypłaci horrendalne podwyżki – musi ruszyć oczekiwana od trzech lat lawina. Wszyscy się, słysząc o tym, wściekną, podobnie jak wściekli się nauczyciele słysząc o „trzynastkach” dla emerytów (dlatego właśnie żądania ZNPO musiały być tak spektakularnie wyśrubowane a negocjatorzy tak nieustępliwi). Do „ucapiania” ruszą kolejarze, lekarze, strażacy, urzędnicy pośrednictwa pracy i kto żyw w ogóle, i nastanie ogólny chaos i bezhołowie. Gdyby zaś rząd nie zapłacił – paraliż edukacji i niemożność długotrwałego łączenia pracy z zajmowaniem się nagle puszczonymi samopas dziećmi wywoła wściekłość (z jakichś powodów opozycja uroiła sobie, że ta wściekłość musi się obrócić przeciwko władzy, a nigdy przeciwko strajkującym) i skutkiem też będzie chaos tudzież ogólne bezhołowie.

Czyli to właśnie, czego opozycja wygląda tęsknie odkąd stała się opozycją, a już teraz, przed wyborami – szczególnie usilnie.

Cóż, zwykle w życiu bywa tak, że gdy się chce złapać dwie sroki za ogony jednocześnie, nie łapie się żadnej. Ku ogólnemu zaskoczeniu rząd zdołał przeprowadzić egzaminy, i to kompletnie rozbiło założony scenariusz. Co więcej, RiO orzekła (nie powinno to być zaskoczeniem, wystarczyło zapoznać się z przepisami), że za czas strajku samorządom nie wolno wypłacać nauczycielom wynagrodzenia, choćby nawet chciały. Rozpaczliwe tworzenie przez ZNPO „funduszu strajkowego” dopiero teraz, cztery dni po rozpoczęciu „bezterminowej” akcji (takie rzeczy robi się znacznie wcześniej) samo w sobie jest dowodem, jak bardzo z tym protestem „nie pykło”.

To, co wydawało się atutem planu – fakt, że generalnie środowiska nauczycielskie są „na lewo”, i można było się spodziewać ich masowego poparcia – okazało się mieć i drugą, niekorzystną dla planu stronę. Strajkujące panie, które na okoliczność „walki z państwem PiS” powyciągały czarne kiecki z aborcyjnych protestów, wyśpiewujące po internetach jakieś improwizowane strajkowe pieśni (moim faworytem jest ta z refrenem „już czas karczować ciemnogrodu las” – proste piękno poetyckiej metafory połączone z głębią przekazu), a przede wszystkim wybuch agresji wobec „pisowskich łamistrajków”, szczególnie katechetów i w ogóle księży, zawsze przez czarne lewactwo znienawidzonych, jakieś „szpalery hańby”, wdzieranie się z wrzaskiem na szkolenia dla egzaminatorów, przeszkadzanie uczniom w pisaniu egzaminów puszczaniem im z głośników krowich poryków  – wszystko to dzień po dniu skutecznie demoluje wizerunek nie tylko „walki o godność zawodu i lepszą szkołę”, ale i nauczycielstwa jako grupy zawodowej.

Tym bardziej, że największa agresja zwróciła się przeciwko uczniom. Nie udało się zablokować egzaminów? To zablokujemy wam świadectwa. Nie dopuścimy do matur! Powpisujemy wszystkim dwóje! Od razu z pomocą w potęgowaniu chaosu ruszył „apolityczny” rzecznik Bodnar, zapowiadając, że podważy legalność odbytych egzaminów gimnazjalnych. PiS dodał swoje, iście ostachowiczowskim „kopnięciem w klatkę z małpą”, jakim było ogłoszenie tuż przed wyznaczonym terminem strajku, że będzie walczył o zrównanie unijnych dopłat dla hodowców do poziomu zachodnioeuropejskiego. Można było być pewnym (i moim zdaniem tak założono) że media PO dla judzenia nauczycieli zrobią z tego mem „PiS daje 500+ na krowy, a nauczycielom skąpi!” i wykorzystają do judzenia, czego skutkiem ubocznym będzie kolejna fala „inteligenckiego” hejtu na „wiochę”, popychającego kluczowy w nadchodzących wyborach elektorat postpeeselowski ku PiS.

Łatwo wierzę tym, którzy piszą w necie „w mojej szkole podział jest prosty – ci, co głosowali na PO i SLD strajkują, ci co na PiS – nie”. Jedynym efektem nieudanego „strajku przeciwko PiS” (określenie prof. Jana Hartmana, który ogłosił ów strajk drugim Sierpniem’80) jest umocnienie i zaognienie nienawistnego, plemiennego podziału w kolejnej grupie zawodowej i kolejnej części Polski.

Nie wyczerpuje to negatywnych skutków niezakończonej jeszcze sprawy. Tygodnik „Polityka” wrzucił na okładkę tyradę Adasia Miauczyńskiego z „Dnia Świra”, archetypicznego dla III RP inteligenckiego frustrata-nieudacznika. Chyba redaktorzy zachowali się instynktownie i równie bez chwili pomyślenia, jak nauczyciele. Kto zna film wie przecież, że finałem tej pełnej bezsilnych bluzgów tyrady jest apostrofa: „czemu nie jestem chamem ze sztachetą! Ktoś by się ze mną liczył!”.

Otóż nauczyciele osiągnęli teraz właśnie tyle, że w oczach ludzi zrównali się z „chamem ze sztachetą”. Potraktowali uczniów dokładnie tak samo, jak samoobronni chłopi wypędzane pod rządowymi gmachami tuczniki czy wysypywane na ulicę jabłka. Pewien niewymierny, ale kluczowy kapitał, jakim były związany z nauczycielskim zawodem – z powołaniem, teoretycznie – etos oraz należny mu szacunek, po tych „szpalerach hańby” i blokowaniu „bachorom” promocji definitywnie i nieodwołanie poszły się czochrać.

A „kasy” za tę cenę wielkiej i tak nauczyciele nie wyduszą, bo sztacheta, którą wymachują, okazała się marna i dla rządzących niezbyt groźna.

Mądry rząd skorzystałby z tej okazji, żeby wreszcie rozpirzyć feudalny system polskiej oświaty, posłać w diabły „kartę nauczyciela” wraz z płacową urawnirowką i zacząć budować lepszy system, oparty na konkurencji między szkołami i większej kontroli rodziców. Ale co tam marzyć w postkolonialnej, plemiennej Polsce o „mądrym rządzie”… Pozostaje tyle, że jak dotąd nikt nigdy w dziejach „urzeczywistniającej zasady sprawiedliwości społecznej” III RP na proteście, choćby najgłupszym i najbardziej bezprawnym, nie stracił – to nie USA, gdzie zdarzało się całym centralom związkowym bankrutować wskutek zasądzonych odszkodowań za skutki strajków. A ten wypadek może być pierwszym wyjątkiem w związkowym sobiepaństwie i bezkarności.

PS. Last but not least, ponawiam apel do p. Broniarza  i jego podwładnych, żeby zrezygnowali ze swych wiązkowych kwietniowych pensji w takim samym procencie, o jaki pomniejszone będą zarobki nauczycieli, których podjudzili, i przeznaczyli te pieniądze na założony przez siebie „fundusz strajkowy”. Wypadałoby, naprawdę.