„Świeże groby zawsze wzruszą, obojętnie gdzie kopane – jak porosną, się okaże, kto szczuł i co było grane”, śpiewał przed laty Jacek Kleyff. Grób byłej minister Barbary Blidy zarósł już, by trzymać się konwencji tej piosenki, trawą tak wysoką, że przez prawie dwa tygodnie po śmierci Pawła Adamowicza nikt o niej nie wspomniał. A przecież przypomnienie jej nazwiska w tym kontekście wręcz się narzuca.

Oceńcie Państwo sami. Sprawa zamknięta została pięcioma wyrokami sądowymi, o których mało kto wie, bo tzw. wiodące media ledwie je odnotowały – czytelnik zapewne domyśla się, dlaczego, a jeśli nie, to zaraz się domyśli. Powstał również raport specjalnej komisji sejmowej, o którym informowano w sposób, delikatnie mówiąc, groteskowy – zupełnie pomijając zawartość raportu, a skupiając się na fanfaronadzie przewodniczącego komisji Ryszarda Kalisza, który ogłosił, że w raporcie owym stwierdza „naruszenie przez rząd Jarosława Kaczyńskiego Konstytucji”.

Mało kto zapytał, na czym konkretnie miało owo naruszenie polegać – kto to zrobił, dowiedział się, że na powołaniu przez rząd Jarosława Kaczyńskiego do walki z „mafią węglową” zespołu międzyresortowego, a Konstytucja powoływania zespół międzyresortowych nie przewiduje. Nie przewiduje też na przykład tzw. gabinetów politycznych, więc wedle takiej logiki o naruszenie Konstytucji można oskarżyć absolutnie każdy z dotychczasowych rządów i pewnie wszystkie następne.

Ale Kalisz miał powody, by przykryć własny raport wygadywaniem głupstw, nie tylko ten jeden, by nie dyskredytować całej antypisowskiej histerii z lat 2005-2007 (jak zdyskredytował ją przewodniczący innej antypisowskiej komisji specjalnej owych czasów, Andrzej Czuma, który prostolinijnie przyznał, że żaden z zarzutów o nadużycia władzy, które miał udowodnić, nie potwierdził się). Otóż z raportu Kalisza wynikało jasno, że Barbara Blida wcale nie popełniła samobójstwa. Analiza okoliczności, ran, śladów balistycznych obalała centralny punt całej propagandowej narracji.

Skoro nie samobójstwo – to co było przyczyną tragicznej śmierci polityk, której nazwisko powtarzali kiedyś wszyscy, a dziś jakby mało kto pamiętał? Z raportu wynika, że była minister próbowała się postrzelić, aby zamiast na przesłuchanie trafić do szpitala – tylko nie znała właściwości specyficznej amunicji, jaką nabity był jej pistolet. Samo w sobie rozbija to narrację o „zaszczuciu” niewinnej kobiety, bo człowiek niewinnie „zaszczuwany” raczej sztuczek z samookaleczeniem nie próbuje.

Wśród owych pięciu wyroków, które wymieniłem, było skazanie w listopadzie 2015 roku niejakiej Barbary Kmiecik, przez media nazwaną „Śląską Alexis” i dwóch byłych szefów spółek węglowych. W tym procesie, na podstawie tego samego materiały dowodowego, odpowiadać miała także Barbara Blida. Oczywiście stwierdzenie przez sąd, że „mafia węglowa” naprawdę istniała, i naprawdę dokonała, w osobach skazanych, wyłudzeń na szkodę skarbu państwa w kwocie około 50 miliardów złotych, w żaden sposób nie uprawnia do stwierdzenia, że Blida również była winna. Ale z całą pewnością uprawnia do stwierdzenia, że prokuratura – w przeciwieństwie do sądu nie zobowiązana do „domniemania niewinności” – miała zupełnie wystarczające podstawy, by nakazać jej zatrzymanie i doprowadzenie na przesłuchanie, podczas którego, wskutek naiwnej uprzejmości funkcjonariuszy wobec zatrzymywanej kobiety, doszło do śmiertelnego wypadku.

Jeśli jeszcze się Państwo nie domyślają, dlaczego przypominam te sprawy (a, rzecz ciekawa, niełatwo je wyguglać, przy pisaniu tego tekstu okazało się, że muszę sięgać do swojego archiwum i szukać po datach i nazwiskach, bo wyszukiwarka sama z siebie ich nie podpowiada; ciekawy przyczynek do wojny informacyjnej toczonej o wizerunek „transformacji” i poprzednich rządów) – to jeszcze jedno ważne przypomnienie.

Otóż w chwili aresztowania i śmierci Barbara Blida była całkowicie zmarginalizowana przez swą partię, omalże z niej wyrzucona. SLD dobrze wiedziało, jakie zarzuty będą jej postawione, i najwyraźniej nie wierzyło w ich odparcie – więc na wszelki wypadek odcięło się od swej byłej minister tak demonstracyjnie, jak tylko było to możliwe.

Wszystko zmieniło się, kiedy była koleżankę otoczył nimb męczeństwa i kiedy z jej trumny zrobiono taran, którym odsuwano PiS od stołków. Wtedy Blida została nie tylko na powrót zapisana do SLD, ale wręcz podniesiona do rangi świętej patronki tej formacji. Postkomunie jako patronka zbyt wiele nie pomogła – ale PiS mocno zaszkodziła. Naprawdę może ktoś nie pamiętać już tych wzniosłych deklamacji o jej „zaszczuciu”, o „krwi na rękach”, o „dusznej atmosferze rządów PiS”, atmosferze, która „zabija”? A tyle było duszoszczypatielnych apeli, przemówień, elegii i trenów, nawet film, ba, nawet piosenka z wpadającym w ucho discopolowym „bitem”.

No cóż, jeśli już zapomnieliśmy – to właśnie mamy dość dokładną powtórkę. Paweł Adamowicz rok temu był przedmiotem wściekłych ataków PO za to, że wbrew poleceniom partyjnego kierownictwa nie zrezygnował z kandydowania na kolejną kadencję, i został z tej PO, nie pamiętam już, zupełnie wylany, czy tylko zawieszony. Media PO „jechały” po niejasnościach w oświadczeniach majątkowych prezydenta Gdańska ani odrobinę nie mniej, niż media PiS, a bodaj nawet ostrzej, bo we frakcyjnych, wewnętrznych wojnach temperatura jest nieco wyższa, niż w mocno już zrytualizowanej plemiennej wojnie PiS – PO. To nie Płażyński wypominał konkurentowi „walizkę z pieniędzmi”, tylko Jarosław Wałęsa, to nie „Gazeta Wyborcza” wróżyła mu, że jeśli nie podporządkuje się PO, to „nie doczeka końca kadencji”, tylko najbardziej lizusowski z lizusów PO, „Newsweek”.

Dopiero teraz, pośmiertnie, znowu stał się Adamowicz członkiem PO, jej założycielem, i, jako męczennik, świętym patronem. Za życia ją kompromitował, groził propagandowym „umoczeniem”, więc się odcinano – martwy stał się bardzo pożyteczny. Więc znowu do mdłości możemy się nasłuchać patetycznych frazesów, jak to był „zabijany słowami” przez PiS, a szczególnie przez państwową telewizję.

Nie ma w tym nic prócz cynizmu i walki o władzę – zwłaszcza nie ma w tym sensu. Nagła śmierć człowieka z rąk psychopatycznego bandyty wstrząsnąć musi każdym, i trudno dziwić się PO, że chce ten wstrząs i te emocje wykorzystać do swoich celów. Ludzie, którzy rozpętywali histerię pod pretekstem „masowej wycinki drzew”, której w ogóle nie było, nazywali wielką aferą upadek kilku nieudolnie zarządzanych SKOK-ów, a ostatnio próbowali zrobić „faszyzm” z sanitarnego odstrzału dzików, nie mogli pominąć takiej okazji. Walczą o przeżycie – i to nie tyle z PiS, co z „symetrystami” i z Biedroniem. To ich ma moralnie sterroryzować narracja o „krwi na rękach”, „zaszczuciu”, „zbrodni politycznej” no i w ogóle, krwawym reżimie, w obliczu którego nikt nie ma prawa mieć żadnych wątpliwości, pytań ani programów, tylko wszyscy mają podporządkować się Schetynie i jego aparatczykom.

Współczuję serdecznie rodzinie zamordowanego, i jak większość Polaków spuszczam zasłonę milczenia na przekonanie wdowy, że wypełnia jakieś posłannictwo męża, upokarzając demonstracyjnie na pogrzebie Prezydenta i Premiera RP czy, już nazajutrz po pogrzebie, używając jego śmierci do judzenia w TVN24 na odwiecznych wrogów z PiS. Ale, jeśli współczucie można stopniować – to dużo bardziej niż owdowiałej pani Magdalenie współczuję osieroconej córce Jolanty Brzeskiej, która żyć musi ze świadomością, że po ostatnich wyborach mordercy jej matki otworzyli szampana i że pewnie nadal z poparciem miejscowych kacyków prowadzą swe gangsterskie interesy, na drodze których próbowała im się stanąć okrutnie zamordowana działaczka społeczna.

Mówiąc teraz o wszystkich tych ostrych, czasami istnie nienawistnych słowach, jakie spadały na Adamowicza, musimy pamiętać, że nienawiść rodzi się z poczucia bezsilności. A Adamowicz stał się – i myślę, że mimo tragicznej śmierci pozostanie – symbolem bezkarności, jaką cieszą się w Polsce wszelkiego rodzaju złodzieje i gangsterzy z rozmaitych „układów”. Przez ponad 20 lat rządził miastem, które stało się w tym czasie „polskim Palermo”, „małą Sycylią”, w którym nikt – poza drobnym złodziejaszkiem – nie może być skazany za nic, w którym prokuratury, sądy, urzędy skarbowe paraliżuje powszechna amnezja, jak to widzieliśmy na przesłuchaniach komisji „Amber Gold”. Jakby dla ponurej ironii, niemal w dniu jego pogrzebu trójmiejski sąd „skazał” winnego sprowadzenia i składowania toksycznych odpadów byłego sekretarza Lecha Wałęsy na… grzywnę 25 tysięcy złotych. Prokuratura żądała 4 lat, ale sąd uwierzył w dobrą wolę oskarżonego. Trzeba komentarzy?

Nie dziwmy się, że obywatelom, którzy słyszą o takich wyrokach jak ten, czy o kilka dni wcześniejszy wyrok na Jana Śpiewaka, przysłowiowe noże otwierają się w kieszeni. Jeśli chce ktoś nazwać to mową nienawiści – niech nazywa. Ale niech się nie dziwi, że ta nienawiść spadała na prominenta, u którego odkryto jakieś niewiadomego pochodzenia „walizki z pieniędzmi” i mieszkania. I niech nie liczy, że żonglując emocjami po jego nagłej śmierci, wiele dla siebie ugra.

Grób Pawła Adamowicza porośnie trawą i zapomnieniem, tak samo jak porósł grób Barbary Blidy, politykierzy znajdą wkrótce nowe emocje do rozgrywania… Tylko ta bezsilność pozostaje w Polsce niezmienna.